niedziela, 25 grudnia 2011

Wehikuł czasu - Tina i USA #4

Już z Warszawy leciałam z dwiema bardzo sympatycznymi Polkami.
Mimo, że lot był męczarnią to jakoś to przeżyłyśmy. Wylądowałyśmy szczęśliwie w NY gdzie czekało nas długie czekanie na legalne wejście do NY. Strasznie się stresowałam pokazując wszystkie papiery tym przerażającym urzędnikom. (Gdyby ktoś nie wiedział : to, że otrzymujemy wizę w konsulacie w Polsce, nie oznacza, że na 100% wpuszczą nas do USA po kontroli w USA).
Ale oczywiście się udało :)
Nigdy nie zapomnę uczucia, które towarzyszyło mi jak wyszłam z lotniska JFK.
Był to wrzesień i powietrze w NY było nie do opisania. Strasznie ciężkie, wilgotne - aż czuło się je na skórze.
Moje wyprostowane włosy momentalnie się pokręciły...

Sympatyczny Pan zawiózł nas do naszego hotelu do Stamford (Connecticut).

Moje pierwsze zdjęcie z NY - brzydkie, ale jakże wymowne :)


Tam dostałyśmy przydziały do pokoi - wylądowałam z dwoma Niemkami (nie złapałam jakoś z nimi kontaktu....wszystkie Niemki trzymały się razem)
Hotel był bardzo fajny - mieliśmy basen do dyspozycji, z którego oczywiście nikt nie korzystał.




Szkolenie było nudne, ale momentami śmieszne i ciekawe. Oczywiście najlepszym momentem szkolenia była wycieczka do NY.












Teraz tak bardzo żałuję, że nie robiłam więcej zdjęć...
A jeśli nawet mam zdjęcia...to albo rozmazane...albo nieciekawe.
To niesamowite jak przez te pare lat technologia poszła do przodu i jak łatwo teraz można robić dobrej jakości zdjęcia...
Obiecuję sobie i Wam....że jak uda mi się znowu pojechać do USA to zdjęć będę robiła tysiące..... :)


CDN :)

sobota, 19 listopada 2011

Wehikuł czasu - Tina i USA #3

Następne dni były koszmarem!
Nie robiłam nic innego tylko siedziałam i odświerzałam stronę na poczcie.
No, ale nic się nie działo. W głębi duszy wiedziałam, że tak będzie już w chwili odczytnia maila o match'u.
Aż pewnego razu weszłam na pocztę i zobaczyłam maila o temacie "H. Family".
Przeczytałam go chyba 100 razy. Wszystko brzmiało idealnie.
3 dzieci - dwóch bliźniaków - wiek 13 lat i dziewczynka 9 lat.

Zaczęliśmy ze sobą pisać i umówiliśmy się na rozmowę telefoniczną.
O umówionej godzinie czekałam - i nic. Telefon milczał jak zaczarowany.
Wieczorem tego samego dnia dostalam maila z przeprosinami. Nie mogli zadzwonić, bo nie było ich w domu - trochę mi ulżyło - ale miałam dziwne odczucie.
Następnego dnia już zadzwonili. Bardzo fajnie się rozmawiało, dzieci były dość "otwarte". Dostałam też maila do ich starej AP (Polki), która miała o nich bardzo dobre zdanie.

Bodajże na 1 sierpnia byliśmy umówieni na następną rozmowę. Dzwonili chyba już o 5 rano.
Rozmawialiśmy parę minut i wtedy padło najpiękniejsze pytania jakie kiedykolwiek usłyszałam:
Would you like to be our au pair?
Myślałam, że się przesłyszałam, więc poprosiłam o powtórzenie.... Would you like to be our au pair?
Było to 2 dni przed moimi urodzinami i był to najpiękniejszy prezent jak mogłam sobie wymarzyć.
I zaczęło się - wypełnianie dokumentów, wizyta w konsulacie (oczywiście z pozytywnym skutkiem), pakowanie się, żegnanie.






Najbardziej przerażała mnie data wylotu: 10.09.07, czyli 1 dzień przed rocznicą ataku na WTC.
Na dodatek okazało się, że moja rodzinka nie jest zbyt  "rozmowna". Przez długi czas nie wymienialiśmy maili, nie rozmawialiśmy już przez telefon.....dziwiło mnie to, bo moja znajoma, która też wyjeżdżała do USA ze swoją hostką rozmawiała codziennie...

No, ale bilet zabukowany. Decyzja podjęta i nie było już odwrotu.
10.09.07 wsiadłam do samolotu z Warszawy pierw do Londynu, potem do JFK i moje życie odwróciło się do góry nogami.


Nasz samolot do NY


Już prawie na miejscu


CDN :)

http://www.facebook.com/pages/Tina/269053666471646

środa, 2 listopada 2011

Wehikuł czasu - Tina i USA #2

Zaczęło się!
Zaczęło się niekończące się czekanie na rodzinkę.
Papiery zostały zaakceptowane w maju, a dopiero w czerwcu odezwała się pierwsza rodzinka z Chicago.
Szczerze mówiąc nie przypadliśmy sobie do gustu i szybko skończyliśmy nasze konwersacje.
Później dłuuugo dłuuugo nic. Byłam już tak zmartwiona i zdesperowana, że złożyłam papiery do drugiej agencji.
I wtedy rozdzwoniły się telefony z obu...
Przez dłuższy czas prowadziłam rozmowy z rodzinką z Connecticut.
Z tego co pamiętam to 3 dziewczynki i pracujaca w domu matka.
Wszyscy mówili: bierz tą rodzinkę bo nigdzie nie pojedziesz....bierz bo jest fajna.
Już pisałam maila, że chcę do nich przyjechać i wtedy mnie coś "natchnęło".
Skasowałam całego maila i miło odmówiłam.
I zaczęło się ponowne oczekiwanie....

Pewnego słonecznego poranka....po domówce u mojej przyjaciólki obudziłam się trochę zrezygnowana...
Był już prawie sierpień a ja nie miałam ani rodzinki, ani złożonego podania na studia.
Byłam zawieszona w czasoprzestrzeni....w depresji i bez perspektyw na przyszłość (tak by to teraz ujęła Panna Anett, którą pozdrawiam)
Tak jak już pisałam...obudziłam się. Panna B poszła zrobić kawę, a ja bez chęci usiadłam przy komputerze.
Leniwie włączyłam jeszcze bardziej leniwy komputer. Weszłam na pocztę i przez moje ledwo otwarte oczy udało mi się dostrzec pogrubiony tekst, który oznaczał nic innego jak nową wiadomość.
Wiadomość: You have match!
Oczywiście rozbudziło mnie to bardziej niż 1litr kawy, ale znająć życie nie ekscytowałam się tym zbytnio.
Odebrałam wiadomość....wzięłam głęboki oddech i zjechałam na koniec wiadomości aby zobaczyć gdzie znajduję się ten mój "match"

Wpatrywałam się w ten tekst przez 10 min, aż przyszła Panna B i wyrwała mnie z letargu.
B: Ejjj a Tobie co się stało?
T: Yyy....yyy San Diego napisało!

CDN :)

http://www.facebook.com/pages/Tina/269053666471646?sk=wall

wtorek, 1 listopada 2011

Wehikuł czasu - Tina i USA #1

Zanim zacznę opisywać moje przygotowania do nowej wyprawy do USA (planuję wrzesień 2012) to chciałabym podzielić się z Wami moimi starymi przeżyciami.

Wszystko zaczęło się na przełomie gimnazjum/liceum kiedy to wraz z koleżanką dowiedziałyśmy się o tajemniczym programie "au pair". Trochę nam do zakończenia liceum brakowało, więc planowanie musiało jeszcze długo poczekać....ale marzenia zostały.
Dokładnie pamiętam tą ekscytację kiedy dostałyśmy broszurki z różnych biur. Przeglądałyśmy je miliony razy i znałyśmy wszystkie teksty i obietnice na pamięć. "Kłóciłyśmy się" gdzie jechać.
Ja strasznie chciałam jechać na Florydę, a moja znajoma "M" do Californii.

Miesiące mijały a nasz zapał nie malał. Jednak gdy rozpoczęła się 3 klasa liceum zaczęłam mieć wątpliwości.
Owe wątpliwości trzymały się mnie dość długo. Jak wiadomo - żeby wyjechać jako au pair trzeba mieć prawo jazdy - którego ja nie miałam i szczerze nie chciałam robić (teraz zastanawiam się jak mogłam tak myśleć - uwialbiam jeździć samochodem!)

A więc pewnego mroźnego, styczniowego dnia Tinie coś odbiło...
Znalazłam super ofertę wyjazdu więc nie pozostało mi nic innego jak skorzystać.
Problem prawa jazdy pozostał. Jako, że byłam kompletnie spłukana - pożyczyłam pieniądze i zapisałam się na kurs prawa jazdy. Właściciel okazał się bardzo specyficznym...ale sympatycznym człowiekiem.
Powiedziałam, że chcę przyspieszony kurs a on się tylko uśmiechnął.
Nie będę tu wypisywać ile formalnośći udało nam się przeskoczyć, żebym jak najszybciej otrzymała to prawko - ale najważniejsze jest to, że się udało! 14 kwietnia zdałam!

Pamiętam jak dziś - termin składnia aplikacji mijał 29 maja. Oczywiście wszystko robiłam na ostatni moment.
Wypisywałam papiery w pociągu na spotkanie z moją konsultantą. Ale udało się - moja aplikacja została przyjęta!

I rozpoczęło się czekanie na wymarzoną rodzinkę.... :)


Teraz program Au Pair jest trochę bardziej popularny...ale gdy ja wyjeżdżałam to jeszcze nie był tak znany.
Nigdy nie zapomnę opini moich "znajomych"o tym wyjeździe.
Nie zapomnę jak śmiali się, jak nie wierzyli, że takie coś może się udać.
Moja rodzina też nie bardzo była zachwycona moim prawdopodobnym wyjazdem...

Tak bardzo chciałabym widzieć ich miny gdy zobaczyli moje zdjecia z Nowego Jorku...


CDN :)

zapraszam: http://www.facebook.com/pages/Tina/269053666471646?sk=wall
:)

środa, 15 czerwca 2011

Hiszpania - Madryt

Rano pobudka ok 5.00. Plecak, woda i w drogę.
Jak zwykle konkretnego planu brak. Jedyne co wiedziałam, to godzina odjazdu pociagu i godzina spotkania w Madrycie.
Dość pewna siebie ruszyłam przed siebie na przystanek. Czekałam na autobus, który miał mnie zawieźć na inny przystanek, z którego odjeżdżał autobus do Allicante.
Nagle z małego letargu wyrwał mnie glos jakiegoś faceta krzyczącego coś z auta. Już nawet nie pamiętam czy zagadał po angielsku czy hiszpańsku, ale jak się okazało pracował dla lini autobusowych (był slużbowym samochodem) i jechał w tą stronę co ja, więc z radością zaproponował, że mnie podwiezie.
Tina jak to Tina....w okresie wakacyjnym logiczne myślenie ma wyłączone, więc bez wachania wsidała do samochodu...
Na szczęście okazało się, że to nie żaden psychol czy morderca...ale bardzo sympatyczny chłopak.
Niestety...jego angielski był taki jak mój hiszpański...więc mieliśmy małe problemy z porozumieniem.
Ale jakoś dojechaliśmy. Jak się okazało...do całkiem innej stacji niż ja bym się dostała jadąc sama.
Oczywiście on zawiózł mnie na tą prawidłową. Gdybym go nie spotkała, to moja podróż do Madrytu skończyła by się na stacji w Torrevieja...
Jednym słowem miałam cholerne szczęście!

Kupiłam bilet i wsiadłam do autobusu. Bez problemów dotarłam do Allicante.
Później jakimś cudem dotarłam na stację pociągów. Pamiętajcie - gdy nie wiecie jak trafić na jakąś stację, zawsze podążajcie z ludźmi z plecakami - ta metoda mnie jeszcze nie zawiodla ;)

Zanim dotarłam na stację to pozwiedzałam sobie jeszcze najbliższą okolicę:











W pociągu spędziłam parę godzin. Na szczescie w bardzo komfortowych warunkach. Niestety komfort miał swoje odzwierciedlenie w cenie, ale czego sie nie robi dla takich przeżyć :)

Wysiadłam z pociągu i udałam się w stronę metra. Szczerze mówiąc...to chyba 1 raz w Europie jechałam metrem....więc czułam się trochę zagubiona...
Ale jak zwykle ludzie byli bardzo mili i udało mi się dotrzec na umówione miejsce.
Trochę sobie poczekałam i przyjechała Jing. Później zaczęli się zbierać inni ludzi i całą ekipą wyruszyliśmy na zwiedzanie Madrytu.











Nasza ekipa z całego świata :)






I takim oto soposobem spędziliśmy cały dzień. Było przemiło i przeuroczo.
Wieczorem kupiliśmy jedzenie w supermarkecie i zrobiliśmy sobie ogromny piknik.

Nadszedł wieczór...ale ja dalej nie miałam gdzie spać. Wszystkie hostele zajęte, a na ławce nie uśmiechało mi się spędzić nocy. W planach było pójście na dyskotekę, ale byliśmy wszyscy wykończeni całodniowym chodzeniem. Na szczęście Jing uratowała mi życie :)
Zaproponowała, że mogę przenocować u niej. Uff

Rano jeszcze trochę pozwiedzałyśmy i nadszedł czas na zbieranie się do "domu"










Wsiadłam w pociąg, potem w autobus no i znowu byłam w Torrevieja.

Na pewno się zastanawiacie (ja większość osób, którym mówię o Madrycie)...czy opłacało się jechać na 1 dzień?
Oczywiście, że tak! Mimo, że poróż trwała chyba dłużej niż zwiedzanie to było warto.
Zobaczyłam Madryt, poznałam dużo nowych ludzi i mam następną przygodę do opowiadania.
Może nie była to jakaś podróż z mega atrakcjami i szalonymi przygodami, to absolutnie nie żałuję.
Wspomnienia pozostaną ;)

P.S 1
Wybaczcie daremne zdjecia. Wtedy jeszcze absolutnie nie obchodziło mnie jak wyglądają moje zdjęcia...więc są jakie są :P

P.S 2
Nie zwracajcie uwagi na moje literówki, bo mimo, że sprawdzam posty parę razy to i tak zawsze coś przeoczę :)

P.S 3
Nie wiem czy uda mi się jeszcze coś napisać, ale jak nie to odezwę się hmm...w sierpniu?
Albo i wrześniu.
Teraz w piątek jadę do pracy do Niemiec, a od 1 sierpnia będę leniuchować w Rzymie.

Życzę Wam wszystkim udanych i pełnych wrażeń wakacji !!!

Tina

czwartek, 9 czerwca 2011

Hiszpania ~ Torrevieja - czyli jedna, wielka psia kupka

Już...już jest. Notka o Hiszpanii dla niecierpliwych.
Trochę długo mi to zajęło, ale muszę się pochwalić! Mimo, że sesja dalej trwa, to najważniejsze egzaminy zaliczone! Uff...
No to jedziemy z Hiszpanią :)





Walizki spakowane, dzieciaki załadowane w samochodzie no i wyruszamy w drogę.
Podróż na lotnisko trwała dość długo, bo hości wybrali bardziej odległe, żeby było taniej.
Na lotnisku jak zwykle odprawa...i gonienie uciekających dzieciaków...czyli normalne zajęcia operki ;)


Ale udało się...dostaliśmy się do samolotu i jakimś cudem przetrwaliśmy całą podróż.
Po wylądowaniu w Allicante przyjechała po nas taksówka, która zabrała nas prosto do Torrevieja - Costa Blanca. Hości jeżdżą tam co roku, więc wszystko było sprawdzone i pewne.
Mieszkaliśmy w bardzo fajnym wakacyjnym domku. Jedynym, ogromnym minusem był brak klimatyzacji.
Jeśli chodzi o ten aspekt - to był to koszmar!!! Ale nawet to jakoś dało się przeżyć :)
Byliśmy tam 3 tygodnie i moja praca polegała na pluskaniu się z dzieciakami w basenie i zajmowaniu się nimi rano, gdy hości chcieli sobie pospać.
Miałam bardzo fajny schedule - jeden wieczór ja miałam wolne, a w następny hości. Tak, że każdy mógł sobie troche poużywać. Jak ja pracowałam to chodziłam z dziciakami do parku, na kolacje i ogólnie było bardzo przyjemnie.
Torrevieja to bardzo, bardzo ładne miasteczko. Ale miała jeden, bardzo bardzo duży mankament - pełno psich kup! I to nie tylko w Torrevieja, ale inne miasta miały ten sam problem.
Jak rozmawiałam z Hiszpanami to potwierdzali, że to bardzo duży problem w Hiszpanii.
Spacer chodnikiem był jednym wielkim slalomem. Dziciaki miały niezły ubaw, bo cały czas krzyczały: POO!!!
Możecie też sobie wyobrazić ten zapach. Upał + Poo = ....

Ale koniec o pracy i dzieciakach i kupkach. Tak jak już pisałam - Torrevieja była piękna. Często chodziłam z T (najstarsza z dzieciaków) na spacery i zakupy. Na pewno się zastanawiacie...miała dzień wolny ale i tak spędzała go z dzieciakami? Tak...tak ;)
T była przesympatyczna i bardzo dojrzała jak na swój wiek. I bardzo lubiłam spędzać z nią czas.
Często też chodziłam sama na bardzo długie...4h spacery. Po dosyć szalonych 2 latach w USA potrzeba mi było trochę odpoczynku i czasu spędzonego w samotności.








I tym oto sposobem poznałam najbliższą okolicę. I mimo, że naprawdę ładnie tam było...to nie robiło to na mnie wrażenia. Nie wiem dlaczego. Chyba podświadomie ciągnęło mnie już do Włoch.
Ale oczywiście...co by to były za wakacje, gdyby Tina nie wymyśliła czegoś szalonego?

Od samego początku hości mówili, że jak chce sobie gdzieś jechać dalej, to mam im tylko powiedzieć i będę miała więcej dni wolnych i że dla nich to nie jest żaden problem.
Jak tu nie wykorzystać takiej szansy? Barcelona, Madryt, Malaga? Gdzie by tu pojechać.
Jak zwykle zasięgnęłam rady wójka Couchsurfing. I jak zwykle mnie nie zawiódł.
Przeglądając forum Madrytu natknęłam się na notkę o wspólnym zwiedzaniu miasta z przewodnikiem.
Napisałam do paru osób, żeby kogoś poznać trochę wcześniej i nie czuć się jak całkowity odludek.
Bardzo szybko złapałam kontakt z Jing - Chinką, która mieszka w Madrycie. Po wymianie paru informacji zdecydowałam, że jadę do Madrytu....następnego dnia.

Jak zywkle CDN :)
(szybko)

niedziela, 22 maja 2011

IRLANDIA - życie z krowami

I tym sposobem zakończyłam opowiadanie mojej włoskiej przygody. Zanim przejdę do mojej ulubionej - amrykańskiej, zrobię jeszcze mały przystanek w Irlandii.


Zaraz po powrocie z USA zabrałam się za szukanie nowej rodzinki. Moje poszukiwania był skierowane w stronę Hiszpanii i Włoch. Szukałam....szukałam....szukałam i nic. I tak przez 2 miesiące. Nie mam pojęcia jakim cudem nic nie znalazłam...
Całkowicie zrezygnowana postanowiłam zmienić krteria wyszukiwania. Dodałam Anglię i Irlandię.
Parę rodzinek się odzywało, ale jakoś nic z tego nie wychodziło.
Pewnego pięknego poniedziałku odezwała się do mnie Viv. Szukała dziewczyny na 3 miesiące, która pojedzie z nim na wakacje do Hiszpanii. Nasza rozmowa sprowadziła się do wymiany paru maili.
W piątek tego samego tygodnia siedziałam już w samolocie do Cork.
Od razu zaznaczam, że nie wiedziałam o tej rodzinie kompletnie nic. Nie znałam ich adresu, nie widziałam ich zdjęć.Wiedziałam tylko, że mają 4 dzieci (13, 7, 6 i 2latka) w tym, że 6 letni chłopiec ma zespół Downa.

Siedząc w samolocie myślałam o tym co najlepszego narobiłam. Jadę...nawet nie wiem gdzie jadę.
Nie wiem do kogo jadę. No, ale raz sie żyje !!! (kiedyś szczerze pożałuję tego "motta")

Wysiadłam z samolotu i udałam się do wyjścia. Nawet nie wiedziałam, czy będą na mnie czekali. Jak mnie rozpoznają? No, ale gdzieś w tłumie zobaczyłam kartkę z moim imieniem, którą trzymał mały blondynek.
Przywitaliśmy się i zaprowadził mnie do damochodu, w którym czekała Viv, F i mała S.
Pierwsze wrażenie bardzo fajne, byli bardzo mili. Do domu jechaliśmy ok 1h.
Gdy dotarliśmy na miejsce nie wiedziałam czy się śmiać czy płakać...
Na najbliższe 3 miesiace moim sąsiadem zostało stado 101 krów. Prawie jak 101 dalmatyńczyków, kolory się zgadzają....szkoda, że tylko kolory. I tytuł odnosi się tylko do tych krów, absolutnie nie do rodzinki :)


Viv pokazała mi mój pokój. Miałam ogromne łózko i własną łazienkę - więc full wypas.
Rodzinka okazała się przesympatyczna. I dzieci i rodzice byli wprost rewelacyjni. 
K (lat 7) mały artysta. Caly czas mi śpiewał i tańczył.
S (lat 2) moja little monkey. Mój mały aniołeczek. Tak kochanej dziewczynki jeszcze nie widziałam. Mała strojnisia. No i mnie uwielbiała. Wszystko chciala robić tylko i wyłacznie z Tiną ;)
F (lat 6) przekochany mały łobuz. F ma zespół Downa. Nigdy nie opiekowałam się dziećmi z jakimiś zaburzeniami, ale całkiem dobrze mi szło. To taki sam dzieciak jak każdy inny. Ale jego buziaczki i słowa "I love you Tina" zmiękczały serce bardziej niż cokolwiek innego.
T (lat 13) jak ją poznałam to pomyślałam "oj będą kłopoty". Ale oczywiście po raz setny przekonałam się, że ocenianie ludzi bez poznania ich to bardzo zły nawyk.
T okazała się rewelacyjna. Gadałyśmy o wszystkim i bardzo pomagała mi z dzieciakami.
I (ojciec) był policjantem. Zawsze zabierał mnie i dzieciaki na wycieczki, żebym zobaczyła okolicę. Czasami bardzo odległą okolicę ;)






Viv (mama) rewelacyjna kobieta. Zawsze mogłam sobie z nią porozmawiać. Jak czegoś potrzebowałam, to bez mrugnięcia okiem wskakiwała do samochodu i zawoziła mnie do miasta.
Często też woziła mnie i M do baru na pysznego Guinessa :)



           

Zawsze wieczorem, gdy dzieciaki już spały, rozpalałyśmy z Viv ogień w kominku, siadałyśmy na mega wygodnej kanapie i oglądałyśmy horrory.

(M to francuska, która opiekowała sie dzieciakami parę domów dalej.
Od razu się zakumplowałyśmy. Utrzymujemy kontakt do dzisiaj. Ona jest teraz w Rzymie, więc troche się minęłyśmy, ale mam nadzieję, że się niedlugo spotkamy)

Jeśli chodzi o pracowanie, to dużo robić nie musiałam. Viv była cały czas w domu. Były to wakacje, mimo to dzieciaki budziły się wcześnie. Oglądaliśmy TV, a jak nie padało (co nie zdarzało się często) skakaliśmy na wielkiej trampolinie. Później jechaliśmy na plac zabaw. Same przyjemności.
Po 3 tygodniach w Clonakilty nadszedł czas na pakowanie walizek do Hiszpanii...

CDN